Wspomnienia z Hiszpanii... cd....

17 listopada 2017

Budząc się tego dnia, wiedziałam, że kończy się pewna przygoda w moim życiu. Doświadczenie, które z uśmiechem na twarzy będę wspominać.

Obudziłam się jak zawsze, po 9.00. Zanim wstałam z łóżka, minęło pół godziny. Spałam na piętrze, więc skok z drabinki bosymi stopami na płytki sprawił, że dreszcz przepłynął przez moje ciało.

Wzięłam swoje rzeczy i poszłam pod prysznic. Czysta i pachnąca zeszłam na śniadanie w humorze, którego nie byłam w stanie określić. Nie wiedziałam, czy smucić się, bo coś wspaniałego się kończy, czy cieszyć, bo się zdarzyło.

Po posiłku, siedząc w pokoju, słuchając muzyki, rozmawiałam z dziewczynami. Starałyśmy się nie myśleć o tym, że to nasz ostatni dzień w pracy. Spakowałam fartuszek do plecaka, nałożyłam buty. To była pora, by wyjść.

Idąc do pracy, jak każdego dnia, spotykałam te same osoby, przyzwyczaiłam się do nich, nawet ich nie znając. Zawsze ta sama droga: prosto, prawo, pasy, lewo, pasy, prosto.

W pracy byłam punktualnie, zazwyczaj. Jeżdżąc już 3 rok autobusem do szkoły, nabyłam wprawy do wyliczenia mojego kroku, co do minuty, w zależności od pogody, wilgotności powietrza, szybkości wiatru czy przyczepności na chodniku.

Nie mogłam być bardziej zadowolona ze współpracowników, jakich mi dobrano. Byli to niesamowici ludzie, z którymi dobrze mi się pracowało, rozmawiało i żartowało. Mimo że ciężko nam było czasami się dogadać, to doskonale wiedzieliśmy, o co nam chodzi. To była naturalna chemia pracownicza między nami. (Nie jestem pewna, czy coś takiego istnieje, pewnie nie, ale właśnie coś takiego między nami było).

Mój szef kuchni uczył mnie przepisów. Smak tego z ostatniego dnia pamiętam do teraz.

Wyszłam z pierwszej zmiany, wiedząc, że wieczorem wrócę na drugą i to koniec.

Dziewczyny powiedziały mi, że później jest jakiś wieczorek flamenco i żebym poprosiła o wcześniejsze wyjście z pracy, żeby móc na niego pójść.

Kiedy zbliżała się 21.00, czyli godzina, kiedy miałam wyjść i następnego dnia już nie wrócić, spytałam, czy mają flamaster. Nie zrozumieli, o co mi chodzi. Wyciągnęłam fartuszek i pokazałam, że chcę, żeby mi się na nim podpisali. Wtedy znaleźli flamaster i wszyscy napisali kilka miłych słów, na moim, troszkę brudnym fartuchu.

Przed wyjściem poczęstowali mnie chyba każdym możliwym daniem czy przekąską, jaką tylko mogli. Zaproponowali mi sangrię. Pracowałam w winiarni, więc skromnie mówiąc – najlepszą w mieście sangrię.

Poszłam wycałować każdą osobę, z którą spędziłam te 3 tygodnie. Wszystkim bardzo podziękowałam i dusząc w sobie łzy, zaciskając zęby, ostatni raz powiedziałam adios.

Już nie hasta luego, tylko to ostatnie, adios.

Wyszłam z dziewczynami z restauracji, przeszłam jakieś 5 metrów i wybuchnęłam niekontrolowanym płaczem. Nie mogłam złapać oddechu, makijaż oczu spływał mi po policzkach i kapał na koszulkę. W tamtym miejscu, każda kolejna minuta z tymi ludźmi, była jak jakiś dar.

Szłam ulicami Ubedy, płacząc jak mała dziewczynka, która zgubiła ulubioną zabawkę. Starałam się uśmiechać, ale to na nic. Wiedziałam, że w takim stanie będę jeszcze długo.

Po flamenco wróciłam do rezydencji, by dalej płakać.

Płakałam ze szczęścia, bo od życia dostałam taką szansę i jej nie zmarnowałam.

 

Katarzyna Modelska III Tż